Ja skłaniam się ku takiej oto hipotezie:
W 1492 r. cały subkontynent iberyjski został odzyskany przez chrześcijan z rąk Maurów, po czym zaczęły się czystki etniczno-wyznaniowe: wypędzono muzułmanów i żydów, Potem nie dowierzano także tym Arabom, którzy się przechrzcili (moriscos) i, na wszelki wypadek, ich także wyproszono z niedawno zjednoczonej Hiszpanii.
W międzyczasie, kilkoma falami, dotarł tam inny obcy etnicznie lud – Cyganie. Prosząc o azyl w kraju Królów Katolickich, uzasadniali swoją niemożność osiedlenia się w jednym miejscu religijną pokutą, jaką im zadano, każąc wyjść z ich ojczyzny, „Egiptu Mniejszego”. W związku z tą opowiastką, mieszkańcy Hiszpanii zaczęli ich nazywać „Egipcjanami” (gitanos). Przez wieki wzbraniali się przed asymilacją (a póki się dało, także przed osiadłym trybem życia), a przez to budzili podejrzliwość u sąsiadów, nie zawsze nieuzasadnioną. Niepodlegli miejscowym panom, Cyganie bywali przepędzani z miejsca na miejsce, i często wchodzili w kontakt z prawem (lub jego wykonawcami, co na jedno wychodziło). Funkcjonowali na marginesie społeczeństwa, ich status był niewiele lepszy niż ukrywających się potomków Maurów. Nieraz nie było wiadomo, gdzie dokładnie żyją. Jedni i drudzy byli niejako clandestinos, czyli, jak by powiedzieli Anglosasi, illegal aliens.
Wspominanie w rozmowach o tych nielegalnych mieszkańcach nie było bezpieczne: mogło napytać biedy i im, i mówiącemu. A było o czym / o kim mówić. Przypuszczam więc, że określano ich mianem innych „obcych” – tych legalnych. Odkąd bowiem na początku XVI wieku Hiszpania znalazła się pod panowaniem cesarza Karola V z dynastii Habsburgów, jedną z ziem korony hiszpańskiej stały się Niderlandy. Tym samym, ich obywatele byli poddanymi hiszpańskiego króla i mogli swobodnie szukać innego życia za Pirenejami, z czego wielu Flamandczyków (flamencos) korzystało. Widocznie odróżniali się od Hiszpanów, podobnie jak obcy wyjęci spod prawa – Arabowie czy Cyganie. Tych więc także zaczęto w rozmowach określać flamencos – wiadomo było, o kogo chodzi, a w razie, gdyby usłyszały to niepożądane uszy, można się było zaprzeć w żywe oczy: nie, o Cyganach czy Maurach nic nie wiem, mówiłem o tych z Flandrii…
Cyganie (w których grupy być może wmieszały się niedobitki Arabów, o podobnie śniadej karnacji) mieli własną muzykę, czy też własny sposób interpretacji tradycyjnej muzyki i tańców hiszpańskich (tonadas, seguidillas, boleros, fandangos) – porywająco żywiołowy śpiew, nieraz dziwnie przypominający zaśpiewy muezzinów, i niemniej żywiołowy taniec, bliski transowi. Skoro nazywano ich flamencos, ich odrębny sposób śpiewu nazywano cante flamenco – dosłownie: flamandzkie śpiewanie, czy raczej śpiewanie ludu flamencos. Z czasem cante flamenco zaczęto skracać do samego flamenco. Śpiewaniu często towarzyszył taniec (baile) i „granie” (toque), czyli akompaniament, przeważnie gitarowy (wcześniej prawdopodobnie na różnych odmianach lutni). Termin flamenco zaczął oznaczać całokształt tych trzech sztuk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz