piątek, 15 kwietnia 2011

Wrażenia z występu ekipy Paco Peñi w Sali Kongresowej


"Solo Flamenco" skończyli alboreá, ci od niej zaczęli - zaśpiewana przez Cygana z laską, zatańczona przez laskę z dwoma innymi tancerzami, płynnie przechodząca w sevillanę i z powrotem. Potem była, a jakże, petenera - ale jako przejmujące solo gitarowe. Samotny gitarzysta w kwadracie światła, dookoła ciemność, i znajomy motyw powtarzany w coraz to nowym ujęciu i nastroju, jak rozwijająca się opowieść.

Program wieczoru (dwa razy mniej więcej po godzinie) był oryginalny. Wiele tradycyjnych palos rzadko wykonywanych - caña, farruca i takie, których w ogóle nie znam. A także m.in. mroczne martinetes, pogodne i pełne seksu alegrías i cantiñas.

Trzej gitarzyści (w tym legendarny kierownik zespołu) niewątpliwie grali bardzo dobrze, dla mnie jednak, gitarowego profana, byli (poza solówkami, a zwł. tą pierwszą) jedynie tłem do bardzo charakterystycznego śpiewu i wirtuozerskich popisów tancerzy.

O dziwo, tym razem mężczyźni tańczyli więcej niż kobiety(-a). Może było ich tylko dwóch, ale chwilami było ich tak pełno ("tłum" uzupełniali muzycy i para śpiewaków), że miałem wrażenie dużej grupy tańczących facetów, wszyscy w czerni, choć czasem np. w marynarce podszytej czerwienią (do soleá albo wręcz w czerwonych pantoflach (!). Jednak, jak się tak tańczy, to można nosić nawet czerwone buty (będąc mężczyzną).

Natupali się! Wrażenia akustycznnie mniejsze od wizualnych - zapateado doprowadzone do wirtuozerii, dialogi stepujących nóg z rasgueado gitar... Tancerze sobie nie żałowali, nieprzewidywalne ciągi stepów trzymały publiczność w napięciu były przedłużane w nieskończoność, póki tańczącemu starczało fantazji i sił. Brak muzyki też mu nie przeszkadzał i tylko mylił część publiczności, która często chwilowe zawieszenie ruchu traktowała jako koniec występu i przerywała ciszę oklaskami (osoby tańczące znają to bardzo dobrze: to tak, jak kiedy kończy się zwrotka alegríi i ma zacząć liryczne silencio. Publiczność nigdy nie wytrzymuje!). Nie sądzę, żeby go to peszyło...

Usłyszeliśmy też dialog gitary z kastanietami, oraz ciekawy minikoncert rytmiczny w zaimprowizowanej ni to kuźni, ni to fabryce cygar albo knajpie. Mężczyźni młotkami (różnej wielkości i barwy dźwięku) na kowadle, kobiety i inni mężczyźni dłońmi i pięściami na stole, ktoś na cajonie.

Od czasu do czasu brzmienie gitary i tupiących nóg wzbogacali śpiewacy. On długowłosy, z głębokim chrypiącym głosem, śpiewał czasem bez akcentów dynamicznych, a czasami z akcentami w nietypowych miejscach, co sprawiało wrażenie, jakby wcale nie przejmował się compasem, tylko zaśpiewywał jak mu w duszy gra. Tyle, że to się idealnie "schodziło" w compás... Ona, w wieku co najmniej średnim i postury odpowiedniej (w odróżnieniu od szczuplutkiej tancerki), z silnym głosem "baby z ludu", i to wyraźnie ludu cygańskiego (ta nie do podrobienia chrypka!), chętnie wznosiła w niebo wokalizy osoby przepełnionej pasją życia.

Dopiero na bis pojawiła się w miarę typowa bulería por fiesta. Żegnając się z publicznością, leciwa cantaora pokazała, że taniec też jej nie obcy. Zażywna matrona pląsała jak fryga!

Dopiero, kiedy wszyscy artyści wyszli razem się ukłonić, zobaczyłem, jak
skromnego wzrostu jest Paco Peña, wielka postać w świecie flamenco.
Kto chce dowiedzieć się czegoś o życiu Paco i radzi sobie z hiszpańskim, polecam stronę: el arte de vivir el flamenco.

Brak komentarzy: