sobota, 6 grudnia 2014

ZNOWU CANTE


Wczoraj wróciłem do domu. Przed snem długo raczyłem się muzyką z YouTube. Naszło mnie znów bardzo na flamenco – acz muzyka węgierska też nadal mnie bierze. Pilar Bogado i MaríaCarrasco – jak one śpiewają! Ale starzy mistrzowie też, np. Chato de la Isla. I El Chocolate.

W melizmatach i wibratach cante jondo jest coś takiego, że otwierają we mnie „piekła i raje” - docierają do tych zakamarków, które przy innych rodzajach muzyki pozostają na głucho uśpione jak Śpiąca Królewna. Jak mógłbym odejść od muzyki tak wyzwalającej, budzącej?


I znowu wyraźnie czuję, że na przekór krytykom chcę śpiewać z całą masą vibrato i drżeń na granicach między dźwiękiem czystym i nieczystym – bo życie też jest taką oscylacją między światłem a mrokiem, między pewnością a zwątpieniem, między prostą drogą a zaułkami, w których nie wiadomo czego szukamy.

Piękno cante wyłania się z niepięknego głosu, nawet z życia niepięknego, ale przeżywanego ze szczerością, zaangażowaniem i dążeniem do prawdy mimo wszystko. Chcę, żeby śpiew bardziej wzruszał niż wzbudzał podziw.

Mnóstwo spraw, którymi się zajmuję, to sprawy apollińskie – jak najwięcej światła, upraszczanie, odrzucanie tego, co „nie służy”, szukanie kompromisu albo z kolei bezkompromisowe obstawanie przy tym, co najlepsze, najczystsze. Ale są też te strony osobowości, które czują się doceniane i kochane tylko w klimatach dionizyjskich – gdy wolno im się wyrażać bez cenzury i żywiołowo. Czasami nie ma nikogo, komu można by je zwierzyć, odsłonić – bo po prostu nikt nie jest otwarty na wysłuchanie i zrozumienie. Ale można je wyśpiewać. Wtedy własna dusza usłyszy i będzie usłyszana, a – kto wie? – może i w kimś zamkniętym coś w środku zarezonuje, zadźwięczy, podskoczy, zawoła „Tak, właśnie tak!” – nawet wbrew woli „właściciela”, to znaczy ego stojącego na straży?

Na zakończenie, jeszcze raz oddam głos Chato - akompaniuje Pepe Habichuela:
 

Brak komentarzy: