wtorek, 30 sierpnia 2011

Sopatowiec 2011


Z tegorocznego obozu w Sopatowcu jakoś zachowałem niewiele wyraźnych wspomnień. Może dopadła mnie jakaś poobozowa amnezja, może moje energie są gdzie indziej... Czekałem nań jak na Święta i chyba oczekiwania trochę przerosły rzeczywistość. Nie, żeby było źle: atmosfera przyjazna, Magda Navarrete - jak zwykle pracowita i zaangażowana w potrójnej roli nauczycielki tańca i śpiewu oraz kaowca, podnoszącego naszą flamencową świadomość za pomocą pouczających a nawet porywających video (m.in. o dynastii Farruquito, Estrelli Morente oraz obszerne fragmenty trzech filmów Saury).


Jedzenie, przyrządzane przez Gosię z dzielną pomocą Marty - znowu fantastyczne (nie tylko pożywne, ale i niesamowite smaki, wielka różnorodność, i to wszystko nie wywoływało w kiszkach rewolucji!). Było tak pyszne, że z chwilą, gdy zjawiało się na stole, rozpoczynała się "walka o ogień". Ponieważ obowiązywał "czas indiański" (nie ściśle wg zegarka, ale how much it takes), a nie było też żadnej sygnalizacji dźwiękowej ani wizualnej, pozwalającej się zorientować, kiedy dokładnie rozpoczyna się posiłek - ktoś, kto nie uczestniczył w zajęciach bezpośrednio go poprzedzających musiał mieć wyostrzoną intuicję, aby wyczuć moment, w którym sala ćwiczeń (Stodoła) się opróżnia a jadalnia zapełnia ludźmi i jedzeniem. W przeciwnym razie miał nikłe szanse spróbować sałatek jarzynowych (z reguły znikały pierwsze), chyba że sobie zarezerwował u kogoś innego odłożenie tego i owego na osobny talerz.

choreoterapiaDo tego codzienny solidny rozruch - wypędzanie z ciała śladów wczorajszej imprezy przez godzinę ćwiczeń hatha-jogi pod kierunkiem Magdy Niemczyk, i jeszcze ciekawa przygoda, jaką były zajęcia choreoterapii z Kasią Ziemer. Nb. niezwykłe było widzieć, jak cicha i ułożona Kasia przeobraża się, kiedy zaczyna tańczyć taniec brzucha albo choreoterapeutyczną improwizację - cała jest wtedy płynnością i nieskrępowaną energią życia.

So much, so good.
Brakowało mi śpiewu, zwł. okazji do śpiewu z gitarą - brakowało mi Michała. Przez kilka dni, co prawda, był Andrzej, ale zajęty - to graniem dla zaawansowanej grupy tancerek, to prowadzeniem warsztatu gry na cajonie, to własnymi dziećmi. Nie próbowałem mu odbierać nielicznych wolnych chwil, które spędzał na rozmowach. Zajęć śpiewu mogłoby, moim zdaniem, być więcej w stosunku do tańca. Uzupełniałem je sobie wprawdzie chodząc w (niezbyt w sumie licznych) wolnych chwilach do lasu przypomnieć sobie i utrwalić nowe melodie, ale okazuje się, że bardzo liczyłem na tę okazję pośpiewania z gitarzystą innym niż na co dzień - i do woli, bez nastawienia na konkretny efekt w postaci np. koncertu. Ciekawym rozszerzeniem zajęć ze śpiewu były ćwiczenia w zakresie pisania tekstów - tworzenie własnych, odpowiadających stanowi ducha i fantazji wnosi w śpiew nowy wymiar życia.

Pod pewnym względem ten obóz był jednak dla mnie wyjątkowy - po raz pierwszy (decyzja spontaniczna, za namową Magdy) uczyłem się tańca - i to do ostatnich zajęć. Tangos - tam z tyłu - yours truly
Tym razem maestra dostosowała tempo nauki w grupie początkującej (przynajmniej w pierwszych dniach) do mniej bystrych uczniów, takich jak ja. Przy odpowiedniej liczbie powtórzeń krótkich, prostych sekwencji i przy treningu "podstawowych klocków" tańca flamenco, dawało się załapać - i chciało się kontynuować. Myślę, że nie byłem jedynym zadowolonym z takiego łopatologicznego podejścia, tym bardziej, że w grupie było kilka dziewczyn, które dotąd tylko słyszały o flamenco i przyjechały np.
za namową przyjaciółki albo z ciekawości, w poszukiwaniu ciekawego pomysłu na wakacje.

Przyznałem przed sobą, że taniec flamenco też mnie naprawdę kręci i przekonałem się na własnej skórze o tym, o czym w zasadzie tylko czytałem w poradnikach psychologicznych: postawa ciała bezpośrednio wpływa na samopoczucie. Właśnie te postawy, gesty, ruchy pełne skumulowanej energii czynią ten taniec tak wyzwalającym - dla tego, kto tańczy, a nawet tego, kto tylko wczuwa się wpatrując i wsłuchując w tupot podkutych butów.

Występ finałowy - grupa średnio zaawansowana wykonała tarantosUwieńczeniem wysiłków, wisienką na torcie, był, oczywiście, koncert finałowy - chwila, na którą się trzymało barwny, niecodziennie efektowny strój i ostry makijaż - jeden wieczór, kiedy można się nie obawiać pretensjonalności! Kiedy też można zatańczyć i zaśpiewać już "oficjalnie", od początku do końca. Grupa cajonistów/ek z Andrzejem Lewockim na czele poraziła entuzjazmem, a także długością przygotowanego w ciągu kilku dni programu. Muzy i reszta wdzięcznej publiczności
A pod lustrami przycupnęła - mocna nie liczebnie, ale żywiołowością - grupka widzów i słuchaczy, żeby nie było, że występujemy tylko sobie a muzom (choć czyż Gosia, Marta i mała Róża, której wszędzie pełno i która raz po raz objawia swoje liczne talenty - od poetyckiego po fryzjerski - nie kwalifikują się jako takie?). Jan Serce por boleros
Przebojem tegorocznego Sopatowca była nowa, dwujęzyczna aranżacja tytułowej piosenki z serialu "Jan Serce" z niedawno wydanej płyty Magdy Navarrete "Iman", którą mieliśmy okazję usłyszeć dwa razy na żywo. Kto by pomyślał, że z tego kawałka da się wykrzesać tyle emocji?!

Ciekawy był "wieczorek zapoznawczy" z rundką przedstawiania się - kto, skąd, jak i dlaczego? Z jak różnorodnych dróg osoby trafiają do światka flamenco, czy szerzej: świata sztuki - jedne już (jak Magda) Magda tańczy
w dzieciństwie mają olśnienie: "To jest właśnie to - to będę robić!" Inne całe życie poszukują czegoś autentycznego i odnajdują to m.in. w tej sztuce. Dla jeszcze innych to po prostu nowa przygoda, zjawiająca się właśnie wtedy, kiedy szuka się nowej inspiracji. Równocześnie miałem wrażenie, że większość z nas ma pewien wspólny mianownik - jest nim aktywna (i poszukująca) postawa wobec życia. Ale może taki dobór uczestników/czek to kwestia ceny obozu, zaporowej dla wielu "zjadaczy chleba". Trzeba być naprawdę zamożnym (jak na polskie warunki) albo zdeterminowanym, żeby na nieco ponad tydzień wakacji wydać równowartość najbardziej typowej w tym kraju miesięcznej pensji.

Wieczorne imprezy zakrapiane mocnymi trunkami oraz niekończącymi się opowieściami o zabawnych momentach życia artystycznego, owszem, bywały, wydarzyły się nawet
dwa wieczorki muzyczno-taneczne, ale ogólna chęć tańczenia (w rytmach disco itp. - w końcu kiedyś trza zapomnieć o tym flamenco!) wyraźnie przeważała nad chęcią śpiewania (choć trzeba przyznać, że u niejednej górę nad jednym i drugim brała ochota do bębnienia na cajonie), ku cichemu zniechęceniu malkontentów takich jak wyżej podpisany.
Może mój niedosyt wrażeń miał związek z faktem, że zostałem niejako na aucie, gdy uczestniczki obozu integrował barwny klimat malowania paznokci na wszystkie możliwe odcienie oraz wąchania całej gamy egzotycznych zapachów, przywiezionych przez jedną z koleżanek aż z ziemi Maurów.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Rzeczywiscie sie oplaca wybulenie tyle kasy na cos pseudoflamenco? To przykre, ze i na bezrybiu i rak ryba... fajna zabawa, ale pamietajmy o pewnej powadze wobec sztuki! mam wrazenie ze w tym spokojnym domku w jakims Sopatowcu nie odbywa sie tzw. "ostateczne rowziwazanie kwestii flamenco"... bo wszystko wskazuje na to...

Pablito pisze...

Witam trolla!
A jeśli zna jakieś miejsce (na północ od Ebro, a jeszcze lepiej na wschód od Odry), gdzie można przeżyć intensywnie tydzień w poważnych klimatach flamenco (bez pseudo), niech się podzieli tą wiedzą!

Pablito pisze...

Co do powagi wobec sztuki... jak wiadomo, prawdziwi artyści nie bawią się, nie męczą, nie załatwiają potrzeb fizjologicznych i nie potrzebują się niczego uczyć ;)