niedziela, 12 września 2010

Sopatowiec, sierpień 2010


Warsztaty flamenco Magdy Navarrete w Sopatowcu (Beskid Sądecki, na szlaku na Prehybę) odbywają się już od kilku lat, ale ja dopiero w tym roku się dowiedziałem (poznawszy Magdę). Nie są tanie (pobyt w ośrodku zen we Francji kosztuje mniej), ale postanowiłem raz się przekonać, czy warto, i stwierdziłem: ten wysiłek finansowy się opłaca! (nie dla wszystkich zresztą taki znowu wielki wysiłek). Takiej atmosfery ze świecą szukać!!! Magda jest niespożyta - trudno uwierzyć, że ktoś może w ciągu dnia prowadzić cztery tury warsztatów tańca plus warsztat śpiewu, ale widziałem na własne oczy, i jeszcze część z Was, dziewczyny, w tym wszystkim brało udział od rana do wieczora.


Ale w dbaniu o kondycję pomagała cała ekipa: Magda (to już inna) prowadząca z samego rana dwugodzinne zajęcia jogi (w sam raz rozruch, pomagający się otrząsnąć z pozostałości "wieczorków artystycznych" przy winie domowej roboty) oraz
gaździna z dredami, Gosia, która, wraz z całą rodziną, całymi dniami wyczarowywała nieprawdopodobnie smaczne, a przy tym odżywiające wszystkie narządy w ciele potrawy Kuchni 5 Przemian (to taki chiński zdrowotny wynalazek, dowód, że nie wszystko co zdrowe musi być przykre dla podniebienia). Nikt się nie skarżył, że żarcie bez mięsa (w każdym razie nie tak głośno, żeby dotarło do moich jarskich uszu), i jak widać, pary nikomu nie brakowało do tańca, śpiewu i innych hulanek. Po prostu połączenie health farm, obozu kondycyjnego i tygodnia (z hakiem) z życia cyganerii.
Ja tam, w porównaniu z zapalonymi tancerkami, po prostu się obijałem. Przymierzałem się nawet do nauki tańca, ale po pierwszych zajęciach doszedłem do wniosku, że potrzebowałbym indywidualnego toku studiów (dla dzieci specjalnej troski). O dziwo jednak, nie miałem kiedy się nudzić. Dokoła las, w głowie pieśni od Magdy i nie tylko, a w pobliżu Michał z gitarą, więc mogłem do woli się naśpiewać bulerias i czego innego, nawet zatańczyć, jak nikt (poza cierpliwym gitarzystą) nie widział.
Potem jeszcze doszła grupowa nauka stukania w krzesło (czasami wymieniane na cajón) pod wodzą Andrzeja - w życiu nie spodziewałem się, że zagram tak skomplikowany rytm, do jakiego nas sprytnie, krok po kroku, podprowadził. I przedsmak metody emisji głosu SLS, w którą wierzą Magda i jej Andres (i mają papiery na szerzenie tej wiary). Podobno gardło się mniej zdziera, a głos lepiej brzmi, choć we flamenco "lepiej" jest subiektywne, nieraz ma się wrażenie, że "im gorzej, tym lepiej"; czyż nie najbardziej wzruszają cantaores/as o barwie głosu podobnej do skrzypiącej szafy, która zbyt wiele razy w życiu robiła za barek?
Nieodzownymi elementami przeżycia pt. obóz w Sopatowcu, wynikającymi z niezwykłego zgromadzenia energii i osobowości były śmiechy przy winie bądź "krupniku" i rozmowy całkiem trzeźwe, szerokie, czasami głębokie.
Wszystko to w oprawie zmiennej, górskiej pogody (wieczorami spektakle "światło i dźwięk", czyli burze z piorunami), a pierwszego wieczoru powitał mnie widok księżyca wprost nad ogniskiem na wzgórzu...
Musiałem wyjechać przed finałowym koncertem (który przypadkiem wypadł w dniu urodzin prowadzącej - dziewczyny dostrzegły tę serindipity i odpowiednio na nią zareagowały), nie załapałem się też na kurs salsy prowadzony przez dwóch pogodnych chłopaków o wyraźnie latynoskiej fizjonomii (którzy na długo, zanim się zjawili, byli legendą, obiektem nieskrywanych westchnień zgromadzenia o wyraźnej "nadreprezentacji" płci pięknej). Zostało mi oglądanie zdjęć, którymi zostały wręcz zalane konta na Picasie, dostępne dla wtajemniczonych. Po raz kolejny dociera do mnie szokująca prawda: gigabajty zmieniają świat. Te tutaj, to tylko próbka, wykorzystana za zgodą Autorki, która wolała pozostać anonimowa.

Brak komentarzy: