niedziela, 12 września 2010

Po 3 miesiącach

Trzy miesiące, jak z bicza strzelił! Praca - wyjazd - praca - wyjazd - ..., a to wszystko w intensywnym tempie - tak wyglądało moje lato, co przyczyniło się do tego, że blog w tym czasie wcale nie wyglądał. Pora nadrabiać zaległości, i w ogóle wracać do rytmu, tj. compasu.
Koncert 12 czerwca wypadł rewelacyjnie, mimo niespodzianki pogodowej - a może dzięki niej. Scena była ustawiona przed teatrem, pod gołym niebem. Właśnie w ostatniej chwili dotarłem na miejsce, gdy lunęło. Przenieśliśmy się do westybulu (przepraszam: foyer), przystrojonego wielkimi portretami-typami mieszkańców wsi. Organizatorzy spisali się na medal: błyskawicznie skądś wytrzasnęli pilśniową podłogę do tańca, dzięki czemu tancerki nie musiały tupać w dywan. Wystąpiliśmy "unplugged", było kameralnie i w ogóle cieplej, jakby na przekór oberwaniu chmury. Zdaje się, że wszyscy byli zadowoleni, nawet publiczność (no, może nie koledzy, którzy mieli też grać, ale na instrumentach mocno zelektryfikowanych). Potem czekało winko i nowoczesny teatr tańca. Dziewczyny prezentowały choreografie "naturalne", o przeżywaniu ciałem różnych sytuacji życiowych. To było takie prawdziwe - moim zdaniem, czyste flamenco (w duchu, nie w formie).

Brak komentarzy: